o szybkiej naprawie dętki (ale tej w rowerze, bo my sami już jak dętki...) ruszyliśmy dalej. Pierwszy raz od startu powitało nas piękne słońce i nawet w trakcie jazdy pozbywaliśmy się wierzchnich warstw niczym powabne pracownice klubów w Amsterdamie (tzn. tak nam koledzy opowiadali, że tak tam jest). Korzystając z bezsprzecznych zdolności nawigacyjnych Krzysztofa, prawie wcale nie jechaliśmy po asfalcie, co nie było planowane... No, ale możemy śmiało uznać, że odcinek szutrowy podczas tegorocznego touru zaliczyliśmy śpiewająco. Śpiewami żałobnymi, ale zawsze... Ta podniosła atmosfera doholowała nas aż do Kawałka Nieba, czyli sympatycznej kawiarenki parafialnej w Nysie, gdzie z sercem przyjęto strudzonych kolarzy. Odwiedziliśmy też Paczków, a w nim winnicę i Muzeum motoryzacji. Niestety, nie pamiętamy, które miejsce było lepsze, więc jak nie pamiętamy to obstawiamy winnicę... Dalej już było z górki, bo blisko do hotelu w miejscowości Bardo, ale sam hotel pod górkę i to taką o nachyleniu 20%... Więc nasze nogi płoną! Tak jak i serca do dalszych etapów!